Czytelnicy dzielą się na dwie grupy: jedna grupa to ci, którzy nie lubią antykwariatów, bo kojarzą im się z tanimi, brudnymi i nic niewartymi książkami, których od lat nikt nie kupuje. A druga grupa to ci, którzy uważają, że antykwariaty to miejsca z pogranicza świata realnego i magicznego, w którym czasoprzestrzeń ulega załamaniu. Co warto wiedzieć o antykwariatach i w których szukać słynnych białych kruków?
Nie jestem częstym gościem antykwariatów.
Jest to spowodowane tym, że nie potrafię wyjść z niego bez kupienia chociaż kilku książek. Jednak najczęściej nie kończy się na kilku; i nawet jeśli są to pozycje tanie, to przy zakupie np. 15 pozycji uzbiera się już pewna kwota. Szybkie odchudzenie portfela to jednak jedyny powód, dla którego nie bywam w antykwariatach. Teoretycznie mógłbym obrać drogę klienta pewnego wrocławskiego antykwariatu, który – jak wynika z relacji właściciela – chodził tam przez równe 20 lat i… nigdy nic nie kupił. Można i tak.

Kto i po co przychodzi do antykwariatów?
Zakupienie kilkunastu książek w niskiej cenie jest możliwe w tzw. antykwariatach ogólnych, które oferują – jak nazwa wskazuje – wszystko: klasykę literatury, literaturę współczesną, książki historyczne, filozofię. Mają też podręczniki, czasopisma, albumy z fotografiami… i tak naprawdę wszystko, co mogło ukazać się na papierze – łącznie z mapami sprzed 20 lat, pocztówkami czy nawet prywatnymi albumami fotograficznymi. Nie mają one szczególnej specjalizacji. Ceny przez nich oferowane zaczynają się od przysłowiowej złotówki, a kończą na kilkuset złotych. Dlatego też klientami są często uczniowie i studenci, którzy znajdują tutaj cały spis lektur szkolnych i studenckich, których nie znaleźli wcześniej w bibliotece. Można powiedzieć, że to taki książkowy second hand.
Innym rodzajem są antykwariaty naukowe. Jak nazwa wskazuje, nie znajdziemy tu raczej lektur szkolnych, fantastyki czy harlequinów. Oferują one książki naukowe i specjalistyczne, o których istnieniu przeciętny Kowalski by nawet nie pomyślał, a które są potrzebne studentom i doktorantom niektórych kierunków. I które trudno znaleźć gdzie indziej, ponieważ nie funkcjonują w obiegu pozaakademickim.
A jeszcze innym rodzajem antykwariatów są te, które znamy z rozmaitych opowieści o białych krukach, wiekowych książkach i z filmów. To antykwariaty specjalistyczne, które oferują starodruki, książki rzadkie, pierwsze wydania, oprawy artystyczne i inne cenne sprawy. Klientami są wyrobieni bibliofile, którzy doskonale wiedzą, po co tam przychodzą i są gotowi wyłożyć po kilkaset złotych za jedną książkę. Na dobry początek.
Choć trzeba tutaj zaznaczyć, że od jakiegoś czasu ten podział zanika i staje się bardziej ogólny – niedługo będą istniały już tylko antykwariaty ogólne i specjalistyczne.
Natomiast klientami antykwariatów są – poza wymienionymi studentami i uczniami i sporej liczby osób mniej lub bardziej przypadkowych – inni pasjonaci książek, którzy często wzajemnie się znają i dzielą tę pasję z właścicielem. Zresztą nie ukrywajmy – w przyrodzie nie występuje takie zjawisko, jak prowadzenie antykwariatu przez przypadkową osobę, a jedynie przez pasjonatów, którzy działalność zaczynali często od wyprzedawania własnej kolekcji lub pośredniczenia w handlu pomiędzy innymi pasjonatami. Antykwariat natomiast staje się wtedy nie tyle sklepem, ile miejscem spotkań ciekawych ludzi, którzy się poznają, wymieniają wiedzę, a nierzadko również zawiązują wieloletnie przyjaźnie lub biznesy. Sam czasem chodziłem do antykwariatu w moim rodzinnym mieście tylko po to, żeby posłuchać opowieści i anegdot opowiadanych przez właściciela i jego znajomych, którzy tam chodzili.
Jest jeszcze jedna grupa klientów, o której słyszałem – choć to raczej ciekawostka; otóż w antykwariatach bywają osoby zajmujące się wystrojem wnętrz, które kupują książki… na metry. Kupują po prostu spore ilości tanich, ale atrakcyjnie i „staro” wyglądających książek, aby ładnie wyglądały na półkach w biblioteczce w gabinecie.
Dlaczego antykwariaty, a nie księgarnie sieciowe?
Przyznam się szczerze – do dużych, znanych sieciowych księgarni nie chodzę tym bardziej. Oczywiście znalazłbym tam coś dla siebie, interesują mnie niektóre nowości – jednak tego typu księgarnie prawie nigdy nie mają pozycji, których szukam. Nie mówię już w ogóle o tych tytułach bardziej specjalistycznych. Dochodzi również argument traktowania tam książki jako towaru do sprzedania, a mnie jako chodzącego portfela. Dobór książek w sieciówkach nie jest zresztą przypadkowy – wystawia się tam to, co wg prognoz wydawnictw i speców od marketingowców się sprzeda, a niekoniecznie to, co jest ciekawe i wartościowe. To taki książkowy hipermarket, w którym książkę kupuje się po drodze i traktuje tak samo, jak zakup kiełbasy na obiad. Podobieństw jest więcej – również i tutaj stosuje się promocje, gdy zbliża się „data ważności” towaru. Żywot książki w księgarniach sieciowych jest krótki i wyznaczony przez marketingowców, a warunki oferowane wydawcom i autorom dalekie od uczciwych. Trwa on najwyżej kilka miesięcy (bo na tyle wyznaczony jest budżet promocji książki), po których muszą one ustąpić miejsca młodszym i głupszym. A od jakiegoś czasu stosuje się nawet promocje w tydzień po premierze…
Idąc do antykwariatu, będziecie zapewne zdziwieni, ile jest fajnych książek, które Was interesują albo będą dla Was pożyteczne – ale o nich nie wiecie, bo nie są promowane w mediach ani wystawiane na pierwszych półkach. To zupełnie tak, jak byśmy z marketu przeszli do sklepu ze zdrową żywnością: zupełnie inne towary na półce, inna cena ale też zupełnie inna zawartość. Chodząc do takiego miejsca, kompletnie zapominam o używaniu wobec książki takich terminów jak „maksymalizacja zysku i optymalizacja oferty zakupowej skorelowanej z aktualnie panującymi trendami”, nie widzę tam książek pisanych przez celebrytów, i mogę poczuć tę charakterystyczną, magiczną wręcz atmosferę i zapach. Podobną do tej w bibliotece, ale trochę inną. I znajduję tam to, co mnie rzeczywiście interesuje, i jest przy tym merytoryczne, a nie napisane dla osiągnięcia wysokich wyników sprzedażowych.
Czy znajdziemy tam białego kruka?
No cóż, muszę od razu powiedzieć – na 99% nie. Książki, które są naprawdę wiele warte i bardzo poszukiwane, nie trafiają na półkę antykwariatu pomiędzy książki za kilka złotych. Jeżeli w ogóle trafiają do publicznego obiegu (tzn. takiego, w którym każdy chętny może je zakupić), to są one wystawiane na aukcjach antykwarycznych i licytowane. Osiąganie podczas licytacji cen rzędu kilku, czy kilkanastu tysięcy złotych to zjawisko zupełnie normalne i niebudzące niczyjego zdziwienia. Takie aukcje odbywają się regularnie w Krakowie (zagłębiu polskiego rynku antykwarycznego) i Warszawie, czasem też w innych miastach oraz w Internecie. Można tam znaleźć naprawdę bardzo ciekawe pozycje, których nie dostaniemy nigdzie indziej, lub… nigdy więcej, bo wylicytowana książka wejdzie w skład czyjejś kolekcji i nigdy już nie wróci do obiegu. Są tam pozycje o niskich nakładach, dużej „pożądalności” i ogromnej, wręcz unikatowej wartości, które pochodzą z prywatnych kolekcji lub zasobów antykwariatu. I są to rzeczy naprawdę unikatowe, w pełnym tego słowa znaczeniu, jak np. rękopisy Mickiewicza, Chopina czy inkunabuły istniejące w jednym egzemplarzu. Natomiast emocje towarzyszące licytacji są – jak nietrudno się domyślić – ogromne. Równie duże, jak przy – przepraszam za porównanie – jeździe z prędkością 180 km/h w obszarze zabudowanym. Do historii przeszła niedawna aukcja w Krakowie, na której wystawiono pierwsze, bardzo rzadkie wydanie „Sanatorium pod klepsydrą” Bruno Schulza: cena wywoławcza wynosiła 3000 zł, a ostatecznie sprzedano za… 85.000 zł. Wyobrażacie sobie, co tam się musiało dziać podczas licytacji?
Niewiele mniejszych emocji dostarczają również licytacje książek tańszych, ale mających dla licytujących dużą wartość niematerialną, zwłaszcza gdy czegoś bardzo mocno szukali i w końcu, po kilku miesiącach poszukiwania, znajdują obiekt poszukiwań na aukcji – to akurat mogę sam poświadczyć. Mimo wszystko nie jest tak, że sprzedają się wszystkie pozycje na danej aukcji. I całe szczęście, bo przeglądając tak zwane spady, można czasami zakupić coś po cenie wywoławczej w krótkim, ograniczonym czasie po samej aukcji. Bo wbrew pozorom, na takich aukcjach nie licytuje się jedynie tych najdroższych, niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika egzemplarzy. Ceny wywoławcze wielu pozycji zaczynają się od 60 czy 80 złotych, a na jednej aukcji wystawianych jest zazwyczaj około tysiąca przedmiotów (nie tylko książek, ale również plakatów, druków, zdjęć czy map).
Na pocieszenie mogę jednak dodać, że czasem zdarza się znaleźć w zwykłym antykwariacie coś ciekawego, co zostało przeoczone przez właściciela. Sam kiedyś trafiłem w ten sposób na egzemplarz książki z ekslibrisem (czyli znakiem oznaczającym własność) słynnego polskiego malarza pochodzącego z Krakowa. Innym razem w antykwariacie mignęła mi książka znanego współczesnego pisarza z jego autografem. A to wszystko za przysłowiowe 10 zł.
Z pewnością zdarzałoby mi się to częściej, gdybym… był częstszym gościem antykwariatów.
Z pełnym przekonaniem mogę więc powiedzieć, że w antykwariatach warto kupować. Znajdziemy tam lekturę nie dość, że na wyższym poziomie, to i często tańszą. Choć nie będzie ona tak cukierkowa jak te na półkach książkowych marketów.
Antykwariaty lubię, choć nie chodzę do nich zbyt często (u mnie też zbyt szybko uszczupla się wtedy portfel). Ich główna zaleta to możliwość odszukania książek, których brakuje w sieciowych księgarniach no i nie oszukujmy się – można wzbogacić biblioteczkę dość tanim kosztem. Ostatnio trafiłam tam na pozycję autora, którego bardzo lubię, a który w Polsce wyszedł w dość małym nakładzie i to już ładnych paręnaście lat temu. Raz na jakiś czas trafi się pojedyncza książka na portalach aukcyjnych, ale z tym jednym wyjątkiem ciężko coś znaleźć. O sieciówkach nawet nie wspominam, bo autora zwyczajnie nie mają w bazie. A tu… Czytaj więcej »